Niemiecki pasjans
Agnieszka Łada
/01.08.2013/ Stereotypowe myślenie Polaków o Niemczech zakłada, że to bardzo uporządkowany
i dobrze zorganizowany kraj. Wszystko przewidywalne i zaplanowane. Nie tym razem.
Wyrokowanie, jak polityczne Niemcy wyglądać będą od jesieni, jest w tym roku jak
układanie pasjansa. Bo też i kolory niemieckiej sceny politycznej układają się w
najdziwniejsze konstelacje. A ta ostateczna znana będzie dopiero po 22 września,
kiedy za Odrą odbędą się wybory do Bundestagu. Bo w tym głosowaniu liczą się pojedyncze
procenty.
Wariantów jest dużo. Karty do głosowania wyczarować mogą wersję czarno-żółtą, czyli
przedłużyć mandat obecnej koalicji rządowej CDU/CSU – FDP. Wersja możliwa, bo chadecy
są niepokonani (obecnie dawane im jest 41%) i w tyle zostawiają drugą największą
partię – socjaldemokratów, którzy nie mogą się od miesięcy wychylić poza próg jednej
czwartej badanych. Problem stanowią jednak liberałowie (FDP), obecny koalicjant Angeli
Merkel. Ci z kolei balansują na granicy progu wyborczego (5%) i wcale nie wiadomo,
czy tę poprzeczkę uda im się we wrześniu sforsować. Wewnętrzne problemy w tej partii,
brak wyraźnych cech, odcinających od pozostałych ugrupowań i mało przekonywujący
liderzy nie rokują najlepiej.
W przypadku porażki FDP, czyli pozbawienia chadeków dotychczasowego partnera, w perspektywie
rysuje się „Wielka Koalicja”. Jej czerwono-czarna nazwa nie tylko oddaje barwy dwóch
największych niemieckich partii (CDU-czarny i SPD-czerwony), ale i doskonale pokazuje,
jak bardzo taka opcja rozgrzewa do czerwoności komentatorów oraz wywołuje czarne
myśli wśród jej potencjalnych partnerów. Obie partie pamiętają bowiem, że poprzednie
wydanie tego tandemu (również pod wodzą Angeli Merkel, w latach 2005-2009) nikomu
nie wyszło na dobre. Przy czym stracili głównie socjaldemokraci, pozostający w cieniu
pani kanclerz. To właśnie na karb tamtych czasów zwalają oni swoją porażkę w wyborach
parlamentarnych 2009. Nie dziwi więc ich zarzekanie się, że w podobne partnerstwo
tym razem nie wejdą. Ale władza kusi, a po kilku latach w opozycji chętnie znowu
uzyskaliby intratne miejsca. Mimo ich kręcenia nosem i tej możliwości pomijać więc
nie należy. Miałaby ona poparcie wielu komentatorów, którzy jedynie w Wielkiej Koalicji
dostrzegają szansę skutecznego przeprowadzenia koniecznych dla Niemiec reform. W
innych przypadkach ciężko będzie wiele rzeczy przepchnąć przez Bundestag, mimo koalicyjnej
– zapewne skromnej, większości.
Dla socjaldemokratów wymarzonym koalicjantem są ich dotychczasowi partnerzy (za rządów
Gerharda Schrödera) – Zieloni. Obie partie twardo obstają na stanowisku, że są sobie
przeznaczone i z nikim innym w układy nie wejdą. Tylko czerwono-zielony tandem im
odpowiada. Socjaldemokraci szczególnie ostro odrzucają opcję zbratania się z inną
lewicową partią – Lewicą przez duże „L”. To właśnie jej powstanie w 2007 roku, na
skutek rozłamu w SPD było jednym z powodów późniejszych kłopotów socjaldemokratów.
Czerwono-czerwony związek niedawnych towarzyszy partyjnych także jest więc dementowany,
ale realnie rzecz biorąc w wielu kwestiach politycy obu partii programowo mogliby
się dogadać. Gdyby chcieli, czytaj – gdyby duma im pozwoliła…. Ale i tym razem -
czasami dumę chowa się do kieszeni, jak chodzi o władzę… Jednak 9% Lewicy i dwadzieścia
kilka procent socjaldemokratów taką dwupartyjną konstelację raczej odsuwa na bok.
Zieloni, choć temu obecne dziarsko zaprzeczają, stają się potencjalnym partnerem
koalicyjnym dla CDU. Ich niezły wynik w ostatnich sondażach (ok. 15%), zapewniłby
chadekom brakujący komfort rządzenia. Nawet programowo, choć w wielu kwestiach odlegli,
Zieloni mogliby się okazać pomocni. No bo z kim, jak nie z nimi, przeprowadzać dalsze
reformy ku „odchodzeniu od atomu” – projektowi ostatecznie przyklepniętemu przez
CDU, a którego realizacji obywatele Niemiec tę partię właśnie rozliczą? Z kolei dla
Zielonych pełzający dotychczasowy koalicjant – SPD, staje się coraz bardziej balastem
niż napędem. Fatalne wystąpienia kandydata socjaldemokratów na kanclerza, Peera Steinbrücka,
brak pomysłów na kampanię oraz skłócenie liderów nie rokują szybkiej poprawy notowań.
Angela Merkel w ostatnich wypowiedziach sugeruje między wierszami, że dałaby radę
dogadać się z Zielonymi, choć kręci nosem na jednego z ich liderów. A ciężko partii,
która by odniosła sukces w wyborach (a kilkanaście procent Zielonych zadowoli), pożegnać
się z ich twarzą…
W obecnej kampanii stosunkowo rzadko natomiast wymienia się koalicje bardziej różnokolorowe.
Słynna ze spekulacji z 2009 roku koalicja „świateł ulicznych” (Zieloni, żółci-FDP
oraz czerwoni-SPD), nie ma właściwie szans, bo jak liberałowie przeskoczą magiczne
5%, zwiążą się z czarnymi chadekami i taka dwupartyjna wersja zapewne wystarczy.
Z podobnych przyczyn nie wymachuje się obecnie w komentarzach flagą Jamajki (żółto-zielono-czarna).
Rozważana jest jedynie opcja czerwono-czerwono-zielona, ale z identycznymi zastrzeżeniami
jak czerwono-czerwona. Żaden z potencjalnych partnerów o niej nie wspomina, natomiast
chętnie rozgrywa ten wariant sama CDU, aby pokazać, że jedynie ona jest partią środka,
a cała reszta plasuje się na lewo.
Która z konstelacji ostatecznie zwycięży, dowiemy się po 22 września. Na razie możemy
sobie układać z partii będących w grze niezłego pasjansa. Bo trzeba pamiętać, że
co jakiś czas wyskakują w nim jeszcze jokery – nieprzewidywalne młode partie typu
Piraci czy Alternatywa dla Niemiec. Przypisanych kolorów na razie nie mają, ale burzyć
na niemieckiej scenie politycznej utarty porządek wychodzi im czasami całkiem nieźle.
Lecz im poświęcić należy osobną opowieść.